sobota, 26 listopada 2016

Matura - cz. 4

Matura - j. angielski


Dawno mnie tutaj nie było - to była moja pierwsza myśl klikając przycisk "nowy post". Z drugiej strony pewnie niektórzy z was zadają sobie pytanie po co ja to piszę skoro nie umiem, skoro nie jest to ciągłe, a tak rozłożone w czasie, że większość z was zapomniała, że ja w ogóle prowadzę bloga. Może to troszkę banalne, ale oświecił mnie dopiero znajomy, również bloger, którego podejście do sprawy diametralnie wpłynęło na moje zachowanie, a mianowicie jeśli zacząłeś pisać dla zabawy, z pasji i hobby to nie traktuj tego jako obowiązek. Rób to co robisz, ale pisanie bez weny, pomysłu i na siłę nie ma przecież sensu. Druga rzecz to przeczytaj kiedyś własne posty i zobacz czy Ci się je dobrze czyta, jak jesteś domyślny to dojdziesz do jakiś wniosków i myślę, że ten drugi jego argument spowodował to, że wracam w to miejsce, które dało mi wiele frajdy w życiu i wiele rozmów z osobami, których nie posądzałbym nigdy o poruszanie ze mną takich tematów. Jeśli czytaliście ze zrozumieniem to już wiecie, że wpisy znowu tu się zaczną pojawiać. Ta seria zostanie dokończona, muzyczne fenomeny będą nadal kontynuowane, a wszystko tak naprawdę zależy od was, jeśli dobrze się bawicie czytając moje wypociny to nadsyłajcie kolejne propozycje tematów, lub po prostu komentujcie, hejtujcie, jak uważacie, lepsze to niż ciągła cisza :)
Tak się rozpisałem na początku, a meritum sprawy, którą dziś poruszę nadal jeszcze nie dotknąłem. Czwartą część cyklu maturalnego chce poświęcić egzaminowi maturalnemu z języka angielskiego zarówno w formie ustnej jak i pisemnej. Było to stosunkowo dawno, bo dziś mija właśnie pół roku od moich ustnych zmagań, ale takich rzeczy nie zapomina się, tym bardziej, że ostatnio często rozmawiam z moją 2 lata młodszą koleżanką, która jest w klasie maturalnej na te tematy, więc swoją wiedzą i przeżyciami bardzo chętnie podzielę się również z wami.
Zacznijmy może chronologicznie, a więc pisemny egzamin. Pamiętam to jak dziś - był słoneczny piątkowy poranek, a we mnie brak spokoju totalny, stres paraliżował mnie, kierownica ślizgała mi się jadąc do szkoły od potu, a nawet trzy papierosy spalone pod rząd nie powodowały powrotu do normy. Wiele osób mówiło mi, że nie ma się czego obawiać w końcu ma opinie najłatwiejszego z obowiązkowych przedmiotów, a zdać z tego jest niemożliwe. Z perspektywy czasu mogę wam zdradzić, że jak ktoś od nas nie zdał to właśnie angielski ich pogrążył, ale wracając do siebie i tamtego momentu. Wiedziałem, że wszystko, a zarazem nic nie zależy ode mnie, bo jak opierać się na wiedzy skoro jest znikoma i kto mnie zna wie doskonale, że języki obce są dla mnie jak sama nazwa wskazuje, bo nawet chęci do nauki ich nie było, a że nie zmieniam niczego jeśli dobrze funkcjonuje to i na maturze miałem tą nadzieję. Los chciał, że podział na klasy tak się ułożył, że to ja pierwszy losowałem miejsce. Drugi rząd od drzwi, miejsce na końcu - odebrałem naklejkę i dowód z myślą, że przynajmniej mam blisko do wyjścia i nie jestem narażony na wzrok rówieśników. Gdy po kolei wchodzili przypomniała mi się anegdotka opowiedziana przez przyjaciela, który po maturze z 2015 roku dostał się na filologię angielską. Samo to jaki kierunek wybrał mówi, że musi być dobry w te klocki. Opowiadał, że przed ostatnią próbną maturą z tego przedmiotu stwierdził, że to nie ma już sensu skoro wszystkie poprzednie napisał na 100%, więc postanowił, że podejmie się próby napisania w 5 minut. W części zamkniętej zaznaczył same B, chyba że nie mogły się powtarzać w zadaniu to po kolei 1A, 2B i tak dalej, a w e-mailu napisał na połowę, bo wiedział jak go powinni ocenić za te trzy zdania. Najlepsze jest to, że wynik miał pozytywny - 34%, zdane, oczywiście nie obeszło się bez pogadanek z dyrekcją i anglistą, ale to nie jest ważne w tej opowieści, a jej puenta. Skoro mi się w taki sposób udało, to już wiesz, że każdy głupi, a nawet nie znający tego języka może to zaliczyć potrzeba tylko wtedy troszkę szczęścia. Rozlosowano miejsca, a obok mnie koleżanka z klasy - najlepsza z angielskiego, wspominając wyżej wymienioną historyjkę stwierdziłem, że chyba jestem rodzony w niedzielę i zacząłem pomagać szczęściu w prosty sposób, a że mieliśmy też kłopoty z nagraniem poszło łatwiej niż myślałem. Nieważne jak, ważne, że skutecznie i dlatego wynik mój był satysfakcjonujący. Po czasie zdałem sobie sprawę, że i bez tego dałbym radę, ale po co się męczyć.
Odpowiedzi tego samego dnia były już w internecie, więc miałem pewność absolutną, ale został jeszcze ustny, a tam koleżanek obok nie było, czasu na myślenie też nie, więc improwizacja. Zawsze powtarzałem sobie, że to sprawia mi największą przyjemność i chyba nawet dobrze idzie, więc stres był mniejszy, ale radość większa, bo to był ostatnia moja matura i cięższa też, gdyż wypowiedzi ustne w innym języku zawsze sprawiały mi problem przez to, że zawsze chcę być perfekcjonistą i odpowiedź, którą bym wykorzystał w języku polskim chcę przetłumaczyć idealnie tak samo po angielsku i tu zawsze wychodził ubogi zasób słownictwa, ale to co pisałem odnośnie ustnej matury z polskiego. Gdy egzaminator widzi, że idzie to opornie, ale się starasz i myślisz to zaczyna mu zależeć tak samo jak nie bardziej żebyś zdał. Prosty język mówiony, wolne i staranne wymawianie wyrazów, oraz pytania pomocnicze, a w moim przypadku to nawet propozycja odpowiedzi na jedno z zadań, co prawda musiałem myśl rozwinąć, ale to już wtedy z górki.
Jednym słowem nie taki diabeł straszny, więc ten kto nie pisał to może być spokojny o swój los, a Ci którzy już to pisali to zapraszam do umieszczania w komentarzach swoich anegdotek z maturą związanych. Tymczasem dziękuję za przeczytanie, a jeśli się podobało to podziel się tym i tam na dole i z innym człowiekiem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz